Dziunia-lalunia i polski mizoginizm
“Redaktor dziunia-lalunia i złote swojskie męskie wzdęcie”
Aleksandra Szyłło
2011-04-04
– Kobieta na konferencji nie powinna być w spodniach. Naprawdę nie masz sukienki, młoda? To chodź, ci kupimy. Co, myślisz, że mnie nie stać, pani redaktor? – powiedzial do mnie pewien polski… dyplomata.
Gdyby ktoś zapytał mnie tydzień temu, czy jestem feministką – zawahałabym się. Nie żebym widziała samą siebie w roli dziuni-laluni czy baru mlecznego dla potomstwa. Przeciwnie. Skończyłam studia, prowadziłam firmę, również z wielkim brzuchem, a potem z moimi ukochanymi bachorami na kolanach. Kiedy zamknęłam firmę, dostałam pracę w korporacji, którą sobie wymarzyłam. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej pochwaliłam się dwójką małych dzieci, co spotkało się z ciepłym przyjęciem. Myślałam: może te feministki przesadzają, po co to całe genderowe zawracanie głowy, jest przecież tyle ważniejszych problemów do rozwiązania na świecie?
Do czasu, aż jako pani redaktor pojechałam na pewną konferencję. Trwała trzy dni, odbywała się w zabytkowym zamku i dotyczyła problemów gospodarczych oraz społecznych w Polsce i za granicą. A gdy podpytywano mnie coraz natarczywiej, czy już wiem, co napiszę po powrocie ze spotkania – ja z każdą chwilą wiedziałam coraz bardziej. Jeden temat natarczywie domagał się przelania na papier czerwonym długopisem, a może raczej – krzykliwą szminką. Temat: kobieta na konferencji.
Już przy powitaniu jeden pan z drugim opowiadali, jak ich synowie, dzielnie idąc w ślady ojców, kończą studia prawnicze. I ja zatem pochwaliłam się moimi bachorami – że mają trzy i cztery lata. – Tak je pani redaktor porzuciła na trzy dni? – zatroszczył się pierwszy pan. Owszem, porzuciłam bachory na trzy dni. Na pastwę ich troskliwego taty. – Z tatą? Och, to tata na pewno już szuka ratunku u babć – zawyrokował pan numer dwa. Spotkałam się też z uwagą, że mimo “niepozornego” wyglądu mam spore doświadczenie w dzieci “robieniu”, co panom wydało się “interesujące”.
Kiedy w luźnej rozmowie w samochodzie powiedziałam o naszym premierze “Tusk”, żywo zareagował jeden z panów. – Dziennikarka w tym wieku powinna mówić “pan premier Donald Tusk”. Zgoda, racja. Szanuję pana premiera i choć jak świat światem w luźnych rozmowach w samochodzie wszyscy mówili i będą mówić “Tusk”, ja nie mam nic przeciwko tytułowaniu premiera pełnym należnym mu tytułem. Od tej chwili mówię zawsze “Pan Premier Donald Tusk”. Jak bum cyk, cyk!
Mam tylko pytanie: Dlaczego pan, który poczynił mi ową słuszną uwagę, zwracał się do mnie per “młoda”, a czasem nawet per “kochanie” (np. podczas niekończących się śniadanio-obiado-kolacji), choć nigdy nie wypiliśmy bruderszaftu? I jeszcze jedno: Dlaczego, gdy raz odpowiedziałam “kochaniem” na “kochanie”, cały stół panów zarżał z radości? – Ta młoda jest inteligentna, ona myśli! – ucieszyli się Panowie Prezesi Politycy Urzędnicy Dyrektorzy Mecenasi Dyplomaci i puścili do mnie oczko. I od tej pory mówili o mnie z rozczuleniem: “Ta młoda jest taka wygadana, że ho, ho”.
– To ty, młoda, naprawdę nie masz sukienki? – nie ukrywał zdziwienia pan numer siedem czy siedemnaście. – Kobieta na konferencji powinna być w sukience, nie w spodniach. To chodź, ci kupimy. Myślisz, że mnie nie stać, pani redaktor? A ten zegarek, jak myślisz, ile kosztuje? 10 tysięcy. A wiesz czego? Euro! A jak myślisz, to dużo czy mało?
Dużo, Panowie! Za dużo. Tylko nie jestem pewna w jakiej walucie. Bo chyba nie w euro ani w zielonych, tylko w walucie… nazwałabym ją może – złote swojskie męskie wzdęcie. Banknoty są koloru buraczanego i wyłącznie o wysokich nominałach. A na nich podobizna… no cóż… kto się tam widzi, ten tam jest, Panowie Prezesi Politycy Urzędnicy Dyrektorzy Mecenasi Dyplomaci.
Zliczać uwag dotyczących mojego wyglądu nie ma sensu, podobnie jak nie ma sensu zauważać takiej oczywistości, że wygląd panów, mniej czy bardziej apetyczny, komentowany nie był. Chcę tylko przypomnieć zdanie, które z ust panów padło kilkakrotnie: “Nie ma darmowych obiadów”. Zgadzam się z tym zdaniem, znałam je już wcześniej, uczył mnie tego mój ojciec, jak jeszcze byłam całkiem mała. Nie ma, panowie, darmowych obiadów. Skąd zatem to święte oburzenie, gdy chciałam zapłacić za moje ciastko? Nie ma darmowych obiadów, a na mój miałam widać ciężko zapracować. Odgrywając rolę konferencyjnej kotki maskotki.
Feministki i Feminiści! Pragnę się z wami przeprosić i do Was dołączyć. Bez was nie pozostanie mi nic innego, jak na następną konferencję przybyć w przezroczystym kostiumiku z rozporko-dekoltem, a na drzwiach hotelowych wywiesić karteczkę: “Redaktor dziunia-lalunia zaprasza na bara-bara”.
Źródło: Gazeta Wyborcza